Na pracę w korporacji farmaceutycznej zdecydowałam się tylko dlatego, że długo nie mogłam nic innego znaleźć, a pilnie potrzebowałam pieniędzy. Musiałam w końcu jakoś utrzymać się po ukończeniu studiów. W korporacji zarabiało się dobre pieniądze i to mnie przyciągało. Ale coś za coś. Atrakcyjne wynagrodzenie i fajny samochód służbowy to jedna strona medalu. Tą drugą stroną było wszystko to, co zjadało mnie od wewnątrz. Owszem, spodziewałam się przewlekłego stresu, ciągłego napięcia, mocnego parcia na wyniki sprzedaży. Wiedziałam też o mocno zakrapianych imprezach firmowych. Jednak nie spodziewałam się tego, co czekało na mnie "w terenie".
Po trzech latach pracy jako przedstawicielka medyczna trafiłam do działki urologicznej i ginekologicznej. Tam się wszystko zaczęło. Na oddziałach szpitalnych czułam się jak sarna osaczona przez drapieżników. Jak zwierzę do upolowania. Spotykałam lekarzy, którzy zachowywali się tak, jakby sperma zalewała im oczy. Bym w szoku. Kompletnie nie wiedziałam co robić, kiedy na co dzień sympatyczny i miły ordynator oddziału urologicznego zamknął pewnego dnia drzwi dyżurki, złapał mnie za pupę i wycedził zasapanym głosem: „Ależ pani mnie podnieca!“ Nie wiedziałam też, komu zgłosić, że jeden z współpracujących z moją firmą ginekologów i którego regularnie odwiedzałam, przekręcił klucz w drzwiach, zgasił światło i przyklejając się do mnie krzyknął „Zatańczmy!“ Bałam się, że nikt mi nie uwierzy. Oburzałam się, że byłam tak traktowana, ale jak z automatu, wpadałam w poczucie winy, że może to ze mną jest coś nie tak. Myśłałam: może muszę być bardziej stanowcza, zdystansować, przestać się przejmować? Może inne dziewczyny radzą sobie z takimi lekarzami wyśmienicie, a to ja wyolbrzymiam? I dlaczego te sytuacje przytrafiają mi się ciągle od nowa? Czy tylko mi? Wiedziałam, że jeśli nie wrócę na terapię, pewnie się nie dowiem.
Ale zaraz, jak jak chciałam wrócić? Przecież przez swoją głupotę przerwałam sesje z psychoterapeutą i straciłam do niego kontakt!
Przez kilka miesięcy próbowałam co prawda z innymi psychologami, jednak nie mogłam się w tym odnaleźć. Coś mi nie działało. To nie był ten vibe...
Tymczasem życie korporacyjne zżerało mnie żywcem, wykańczało, wzmacniało lęki. Wiedziałam, że nadchodzi ten dzień. Dzień, kiedy to wszystko mnie rozsadzi od środka.
Pierwszy atak paniki był jak gorączkowa walka o życie. Zresztą każdy następny też. Było ich tak dużo. Przychodziły nagle, przy sklepowej kasie, w samochodzie, u fryzjera. Ciało odmawiało posłuszeństwa, nogi stawały się dziwnie miękkie, w uszach szumiało, serce waliło jak szalone, pot zlewał czoło i dłonie, w gardle ściskało, dusiło, brakowało powietrza. I ten ogromny strach, że zaraz umrę, że to już koniec. Im bardziej próbowałam z tym walczyć, tym bardziej ciało nie słuchało, nie poddawało się kontroli. Im wieksza panika, tym większe mdłości, tym mniej tlenu docierało do płuc. Łykałam powietrze małymi krótkimi wdechami, jak ryba wyjęta z wody. To była walka o przetrwanie!
Rozpoznanie, diagnoza pomogły. Kiedy już wiedziałam, że to nie śmierć, nie udar, ale samo nakręcająca się spirala lęku i niepokoju, kolejne ataki łatwiej mi już było zrozumieć. Jednak nadal nie umiałam ich uspokoić.
Od jednej z psycholożek, które poznałam na swojej drodze, usłyszałam: "Oddychaj, skup się na oddechu. Jeśli oddychasz, to znaczy że żyjesz
, że wszystko jest ok". Liczyłam więc wdechy, wydechy. Liczyłam przedmioty na półkach kiedy byłam w sklepie, chwytałam i liczyłam guziki bluzki. I ciągle rytmiczny świadomy oddech. Wdech-wydech. Wdech-wydech. Wdech-wydech. Oby przetrwać każdy dzień. Oby nie zrobić dramy w sklepie. Oby nikt tego nie widział, bo wstyd to było moje drugie imię.
Ataki paniki były alarmem, ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwem. Wiedziałam, że czas wyhamować w życiowym pędzie. A jednak to nie one mnie zatrzymały.
Przeczytałam kiedyś takie słowa: "Jeśli teraz nie znajdziesz czasu na odpoczynek i zwolnienie tempa, wkrótce będziesz zmuszona, żeby to zrobić. Przeczytaj od początku" - ot, jeden z tych oprawionych w kolorową ramkę cytatów na jakimś motywacyjnym profilu na Facebooku, z których trochę się podśmiewałam. A właśnie to ten cytat kopnął mnie pewnego dnia w dupę z całą siłą. Miałam wypadek samochodowy. I wtedy poczułam że naprawdę, no cholera, MUSZĘ zwolnić!
Kto siedział kilka miesięcy na zwolnieniu lekarskim, być może mógłby powiedzieć to samo co ja. Że do głowy wpadają wtedy pomysły. Że człowiek chce coś zmienić, zrobić inaczej. I ja podjęłam ważną i jednak bardzo trudną decyzję o tym, by odejść z korporacji. Zdecydowałam wreszcie by porzucić toksyczne dla mnie środowisko, w którym bardzo wykończona tkwiłam wiernie, jak przy mężu alkoholiku trwa współuzależniona żona.
Zrobiłam nawet jeszcze więcej. Najpierw ufarbowałam włosy na rudo. A potem skończyłam kursy, szkolenia i zaczęłam pracować ze zwierzętami, spełniając tym samym marzenie z dzieciństwa. Zawsze chciałam, by moje życie zawodowe związane było z futrzastymi stworzeniami, miałam więc silną motywację, by kroczyć tą drogą. Zaczynałam od dog walkingu i pet sittingu, by ostatecznie zostać trenerką psów.
W domu miałam wreszcie więcej czasu dla partnera, psa i kota. Rzuciłam też palenie, zaczęłam biegać, więcej spałam, malowałam obrazy. Zrobiłam kilka małych życiowych napraw.
Coś jednak wciąż nie dawało mi spać, mierziło, wypalało od środka. Ataki paniki wcale nie nie ustąpiły, niepokój wyłaził spod skóry każdej nocy. Dlaczego? Bo ja się wzięłam za zaklejanie, powierzchowne łatanie. A głęboko w emocjach nadal był ogromny bałagan i jakiś trudny do zrozumienia ból. Wiedziałam, że wystarczy jeden nowy problem i wszystko się rozsypie.
Ten problem szybko się pojawił. Nazywał się: niepłodność.
Comments