Koniec terapii i co dalej
We wrześniu 2021 roku zakończyłam swoją drogę przez psychoterapię. Mam wrażenie, że ten czas minął tak błyskawicznie, że aż nie chce mi się wierzyć, że pierwszą wizytę w gabinecie terapeuty miałam w 2004 roku. Kawał czasu temu. Wieki. Jak to się stało, że w tym roku kończę już 44 lata i patrząc wstecz myślę sobie: ah, to naprawdę całe 20lat!! Wspominając ten czas, kiedy tuż po doświadczeniu gwałtu siedziałam skulona na fotelu w gabinecie psychoterapeutycznym, czuję się teraz tak bardzo dorosła, dojrzała, trochę też zmęczona, ale za to już w innej relacji ze światem i ze sobą samą. Ostatnie, najbardziej intensywne 6 lat terapii, było czasem, w którym nauczyłam się najwięcej. Bo to właśnie te lata były bardzo świadomą drogą, już bez wypierania czy uciekania w strefę komfortu, kiedy otwierałam drzwi do przeszłości. To w tym czasie pracowałam nad sobą tak bardzo intensywnie, odważnie, w prawdzie o sobie. I to te lata przyniosły mi największą radość i poczucie, że zrobiłam tak ogromny, odważny krok w uzdrawianiu siebie.
Czuję się dziś spełniona, pewna siebie. Czuję się szczęśliwa, spokojna, mimo, że czasem jest mi trudno i przychodzą momenty, które znów odsyłają mnie do notatek z terapii.
Bo czasem potrzebuję sobie przypomnieć jakie ćwiczenia zalecał mój terapeuta, jak reagował na to, co mu mówiłam, jak pomagał znaleźć odpowiedzi, drogi do wnętrza i zrozumienia siebie. Fakt, że dziś sięgam już do tych notatek coraz rzadziej, noszę już wiele umiejętności w sobie. Do zapisków z sesji terapeutycznych wracam tylko wtedy, kiedy jest trudniej, kiedy życie zaczyna mnie sprawdzać, pytać czy na pewno już wiem co zrobić i jak się zachować. Ale takich momentów jest już bardzo mało.
Te kilka trudnych tygodni po zakończeniu terapii…
Kiedy na ostatniej swojej sesji żegnałam się z terapeutą, wewnątrz czułam dojmujący smutek, a w oczach miałam łzy. Ale czułam też szczęście i ogromną dumę z tego, jak trudną i wyboistą drogę przeszłam i do jakiego punktu udało mi się dojść. Niemniej jednak czułam się jak bez ręki, jakby coś we mnie umarło. To był czas na żałobę, na pożegnanie i przepłakanie rozstania z relacją terapeutyczną. Najgorsze i najtrudniejsze były momenty, w których jeszcze odruchowo zaglądałam do komputera chcąc wysłać terapeucie maila, podzielić się tym, co przeżywam, co mi się przytrafiło, co się udało. Ale terapeuty już nie było. Jednocześnie miałam tę myśl, że ok, on jako osoba, człowiek, istnieje dalej, nie umarł, nic mu się złego nie stało, ma swoje życie. Ale dla mnie, on -jako osoba towarzysząca mi w uzdrawiającej i rozwojowej drodze nie będzie już nigdy istniał. To było smutne, to rozdzierało mi serce. Ale wiedziałam, że tak wygląda żałoba i dlatego też wszystkie uczucia z nią związane przyjęłam, przeżyłam i przepracowałam. Już sama. Ze swoją siłą.
Kilkanaście miesięcy potem relacja z terapeutą zakończyła się we mnie także na poziomie emocjonalnym.
To wtedy wysłałam do mojego byłego już terapeuty (teraz - pana profesora, pana Dariusza) maila z zakończoną już książką. Książką, w której opisałam cały swój terapeutyczny proces. To był moment otwarcia już innej formy kontaktu z panem Darkiem. Kontaktu opartego na wymianie merytorycznych uwag, konsultacji fragmentów książki oraz umówienia wywiadu, który wieńczy moją książkową historię.
Dzisiaj.
Prawie trzy lata po zakończeniu terapii
Dziś jestem w trakcie procesu wydawania mojej książki o terapii. O TEJ terapii, o TEJ relacji terapeutycznej. Książka za chwilę się ukaże i pójdzie w świat, a ja mam w sobie koktajl przeróżnych emocji. Szczęście i dumę z siebie, podekscytowanie i dreszczyk napięcia obok momentów stresu, w których próbuję wracać do wolnego, głębokiego oddechu i uspokajam sama siebie, że jestem na najlepszej drodze. Takiej mojej, prawdziwej.
Opisana w książce historia terapii jest też po części jej przedłużeniem, ale w tej chwili patrzę na swój zamknięty już proces z zupełnie innego miejsca. W tej chwili na wiele zjawisk, mechanizmów, sytuacji opisanych w książce patrzę już bardziej okiem obserwatorki, pewnego rodzaju świadka wydarzeń. Mam dystans do wielu przeżyć i doświadczeń w książce opisanych. I mimo, że traumy, które przepracowywałam w terapii zostaną w jakimś stopniu we mnie na zawsze, potrafię już głośno o nich mówić, dzielić się nimi z innymi ludźmi, a przede wszystkim robić to tak, aby czuć się w tym komfortowo i nie pozwalać by ktoś inny, znając moja historię, przekroczał moje granice. Opowiadam o sobie na swoich warunkach.
Na drodze rozwoju
Dziś powoli i systematycznie wdrażam umiejętności zdobyte w terapii w życie. Jedna po drugiej, lub, jeśli symultanicznie, w ciągłej obserwacji siebie i bez pośpiechu.
Będę stale dążyć do umacniania i rozwijania wszystkiego, co wyniosłam z terapii, bo to się dla mnie nie kończy. Terapia dała mi narzędzia i strategie, a ja dzień po dniu cieszę się małymi chwilami sukcesu i jakby łapię się na tym, że, oh - właśnie teraz tak fajnie i odważnie wprowadziłam jakąś umiejętność z terapii w życie! Cieszę się wtedy jak dziecko. Stale uczę się też zwalniać, oddychać, obserwować swoje ciało i odczytywać jego sygnały. W wielu obszarach to dla mnie wciąż bardzo trudna droga, ale staram się nią iść z wyrozumiałością dla siebie. Jeśli się gubię, uczę się zawracać.
Kontynuując swą rozpoczętą w terapii drogę, otwieram się też na nowe możliwości, jakie daje życie. W miejsce lęku wchodzi ciekawość i chęć uczenia się od innych.
Kobieta namiętna
Dziś czuję się Kobietą Namiętną.
Namiętną bo głęboko czującą już, nie bojącą się wyrażać swoich emocji.
Namiętną, bo z radością czerpiącą z życia, otwierającą się na świat i innych ludzi. Namiętną, bo żyjącą kolorowo, pozwalającą sobie na różne odcienie i barwy uczuć. Namiętną, bo samodzielnie wydaję swoją pierwszą książkę, idąc do przodu jak burza i odnajdując ogrom przyjemności w tworzeniu swojego książkowego “dziecka”.
To jest mój apetyt na życie, a ono się wciąż rozkręca!
Zdjęcia w kolorze: Funny Black Bunny
Commentaires